Poniższy list, zamieszczony w "wychodzącej na każdą niedzielę w Warszawie" Gazecie Świątecznej w 1886 roku, zasługuje na naszą uwagę z dwóch powodów. Po pierwsze, tak wielu szczegółów z życia lokalnej społeczności próżno szukać w innych źródłach, które są nam dziś dostępne. Woźniki odgrywały dawniej dużo większą rolę niż dziś, chociażby ze względu na wielkość znajdującego się tam folwarku oraz rozpoznawalność nazwiska i rolę jaką odgrywał w kraju posesor tego majątku. O wsi wspominano w minionych latach głównie ze względu na członków rodziny Woźnickich, którzy udzielali się w życiu społecznym i byli rozpoznawalni w towarzystwie z uwagi na pełnione funkcje państwowe wysokiego szczebla. Drugim powodem jest jednorodna tematyka listu - życie parafii. Szczególnie interesujący jest jednak ostatni akapit gdzie wymieniono osoby podające się za autorów tekstu. Ciekawostką jest, że akta stanu cywilnego parafii Woźniki nie zawierają żadnych wpisów na temat tych osób (brak ich urodzeń, małżeństw, zgonów) .Co więcej, ich nazwiska nie występują w parafii nawet na przestrzeni lat.
Przyczyny możemy się tylko domyślać. Czy jest możliwe, że rada parafialna, która przygotowała list była złożona z osób spoza parafii? A może to ówczesny ksiądz proboszcz, będąc w podeszłym wieku, czuł bezradność, uraz do parafian i postanowił opowiedzieć o swoich wieloletnich trudnościach szerszej publiczności, zwiększając swoją wiarygodność poprzez podpisanie się kilkoma (najprawdopodobniej fikcyjnymi) nazwiskami? Pozostawiam to ocenie czytelników, prawdy najprawdopodobniej nie poznamy.
Gazeta Świąteczna nr 303, tydzień 43, rok 1886
List z parafji Woźnik, gminy Rogozino, powiatu i gubernji Płockiej.
Treść: Kto budował kościół - Do kogo chętniej ludzie chodzą do roboty – do księdza, czy do karczmarza. – Jaki w parafji jest zwyczaj i na co tam ludzie najbardziej chciwi, - Kłótnia o ławkę w kościele, -czemu niektórzy chcieli ją wyrzucić – i jak się ta sprawa skończyła. Organista i śpiewy kościelne.
Na zebraniu wioskowem uchwaliliśmy przesłać do Gazety wiadomości o naszej parafji. Co się u nas dzieje, podajemy w jak najkrótszych wyrazach i tylko co ważniejsze.
Zaczniemy od kościoła, który w roku 1819 został wymurowany na miejsce starego. Stanął on za staraniem księdza Michała Prażmowskiego, Biskupa płockiego, a proboszczem w Woźnikach był natenczas ksiądz Piotr Rajche, kanonik katedry płockiej. Kościół wymurował swojim kosztem ś. p. Michał Woźnicki, kasztelan, radca Trybunału Najwyższego, dziedzic dóbr Woźnik. Ale po jego śmierci mury tej świątyni poszły w zapomnienie i dziś bardzo licho wygląda nasz kościół.
Parafja składa się z 2000 dusz, a należą do niej 2 gminy. Parafjanie są zamożni, bo w każdej wsi są gospodarze, co mają najmniej po włóce ziemi i więcej nawet. Księdza mamy staruszka, bo ma 80 lat przeszło, a u nas jest już 40 lat. Parafjanie powinni byli przywiązać się do niego bardzo. A jednak, kiedy obaliła się u niego stajnia, to nikt nie chciał pobudować nowej. Skończyło się na tem, że ksiądz musiał konie sprzedać. Ale jakże tu grunt obrobić, kiedy nikt z gospodarzy nie chciał pomódz, chociaż dziadek kościelny ciągle chodził i prosił. Wreszcie nasz dobrodziej musiał płacić po 10 złotych dzienni , i wtedy dopiero przyszli do roboty. Później gdy w podwórzu na plebanji zawaliła się studnia, to też swojim kosztem musiał ją naprawić.
Kiedy w kościele przez wilgoć zniszczyły się organy, to po majstra nikt z parafji nie chciał jechać nawet za pieniądze; ale zato kiedy w Ciołkówku spaliła się karczma, to z całej parafji w największe roztopy wszyscy pojechali do roboty, a wszystko za ten marny kieliszek gorzałki! W parafji naszej są aż cztery karczmy. Toteż jest zwyczaj, że jak się przytrafi pogrzeb, chrzciny, lub jakie nabożeństwo, a nawet chociażby tylko wotywę kto zakupił, to schodzą się parafjanie niby do kościoła, a po skończonem nabożeństwie wszyscy idą do karczmy. Tam zebranych częstuje ten, kto umarłego chowa, albo kto wotywę zakupił, a poczęstunek ciągnie się do późnej nocy.-To też karczmarz u nas ma wielki szacunek. Kiedy nasz wójt został sędzią gminnym, to wszyscy chcieli karczmarza obrać na wójta; ale dziedzic z Woźnik nie pozwolił na to. Znów kiedy zapadła u nas uchwała, żeby kościół i dom dla służby kościelnej poprawić, parafjanie obrali na dozorcę przy robotach tegoż karczmarza i drugiego, co też nie gardzi czyjim poczęstunkiem. Z tego można się było zawczasu spodziewać, że który majster najwięcej będzie fundował, ten będzie mógł robotę objąć.
W tym czasie był u nas pogrzeb świętej pamięci senatora Woźnickiego, który umarł w Warszawie, a po śmierci przywieziony został do Woźnik i spoczywa w kościele w rodzinnych grobach podziemnych. Po skończonym pogrzebie, kiedy się ludzie rozeszli na poczęstunek, którego było do syta dla wszystkich, znalazł się świętokradca: przystawił sobie drabki w kościele i z dwóch okien ściągnął zasłonki czarne. Zapewne sądził, że są jedwabne, bo się świeciły przy blasku światła pogrzebowego. Potem kazał z nich zrobić dla swojej kobiety fartuch, kaftan, i jeszcze zostało na chustkę. Drudzy pokradli deski z kościoła, które były przysłane ze dworu do ubrania katafalku pogrzebowego. Ale wydało się wszystko; byli to gospodarze z Woźnik, a nawet podobno należący do bractwa.
W naszej okolicy rozpleniło się bardzo złodziejstwo. Bywa nawet tak, że ojciec z synem okradają się wzajem, choć jeden i drugi jest gospodarzem. Drugie złe, że u nas za poczęstunkiem każdy aż się trzęsie. Jak go poczęstować, to go się już kupi; a jak odmówisz poczęstunku, to przy sposobności gniew ci okaże. Ot na przykład jest w parafji, osoba bardzo słabowita. Prosiła ona proboszcza, żeby był łaskaw pozwolić jej postawić ławkę do kościoła. Nasz dobrodziej z miłą chęcią przyjął ławkę i sam przeznaczył dla niej miejsce obok drugich. Ale zaraz w pierwszą niedzielę, kiedy ludzie przyszli do kościoła, patrzą, a tu coś nowego. Zaraz po nabożeństwie wrzawa, krzyk – dlaczego ksiądz przyjął do kościoła tę ławkę, a właściciel jej nie wyprawił poczęstunku i nie prosił o przyjęcie; oni tego nie chcą i nie pozwolą na to, jeżeli właściciel ławki ich nie poczęstuje. I hurmem lecą na plebanję do księdza, na całe gardło krzycząc: „Jak ksiądz śmiał przyjąć ławkę bez naszej wiedzy i pozwolenia; przecież nas nikt nie prosił o to i nie częstował” – I tak krzyczą a wymyślają, że aż niepodobna opisać, bo może niejedne uszy mogłyby się zgorszyć. Wreszcie zaczęli krzyczeć, że jak ksiądz ławki nie wyrzuci z kościoła, to oni księdza z parafji wyrzucą; jak ławka będzie w kościele, to oni nie będą chodzili do kościoła! Najwięcej swędziało gardło do poczęstunku dwóch krzykaczy, a za nimi poszło wielu innych. Chcąc zrobić na złość, jeden z tych niby przywódców na drugą niedzielę sadza w tę ławkę kilkoro dzieciaków, sam siada przy brzegu i powiada, że jeżeli właściciele tej ławki będę cokolwiek mówili, gdy nie będą mieli gdzie usiąść, to zaraz im w łeb wypali. Odzywał się z tem głośno przy ludziach. To też właściciele ławki, gdy dowiedzieli się o takich zamiarach, wcale nawet nie chodzili na tę stronę kościoła, ale na inną. Tamci zaś ciągle się złościli, i nieraz, gdy kościół był otwarty, a niewiele ludzi było, to porywali ławkę i wyrzucali ją. Sprzykrzyło się to wreszcie naszemu dobrodziejowi i udał się z zażaleniem do księdza dziekana, proboszcza parafji Sikorza, a ten naznaczył dzień, w którym miał przyjechać do Woźnik i rozpatrzyć sprawę. Dowiedział się o tem ów krzykacz, i nie zważając, że do księdza dziekana jest przeszło trzy mile, poleciał tam i widać nakłamał do syta, bo ksiądz dziekan nie przybył na przeznaczony dzień. Wreszcie zmawiają się, żeby raz z tem skończyć. Idą tedy do księdza i proszą go, że dadzą 50 rubli na kościół, a niech ławkę usunie. Dobrodziej wtedy kazał wynieść ławkę z kościoła, a właściciel ze smutkiem musiał ją zabrać. Dopieroż to była radość, że postawili na swojem! Potem ksiądz się dopomina, żeby spełnili obietnicę, a oni wtedy mówią: „Już i tak niema ławki w kościele, to wolimy przepić te 50 rubli” – i prawdziwie dobrze sobie popijali, wykrzykując wiwaty!
Oświata bardzo licho u nas stoji, bo szkoły w naszej parafji wcale niema, tylko niektórzy posyłają swojich chłopców co zima do pana organisty na śpiewy. Bo trzeba wiedzieć, że już od kilku lat zamieszkuje u nas bardzo przykładny i zdolny organista, w swojich obowiązkach nader gorliwy. W wolnych chwilach trudni się on oprawą książek, a nadewszystko lubi uczyć śpiewów kościelnych. Toteż nauczył chłopców i dziewczęta śpiewać w kościele na mszy i na nieszporach. Wyuczył także sześciu muzykantów, którzy grają na skrzypcach. Muzyka chóralna po raz pierwszy zabrzmiała w kościele na Wielkanoc podczas sumy. Po sumie, gdy ksiądz z kościoła wychodził, zagrano marsza, a po południu nieszpory odbyły się tak samo z muzyką i śpiewem dziewcząt po łacinie. Bardzo lubimy słuchać, gdy zaczną śpiewać „Matko nie opuszczaj nas” albo i co innego. Bo nasz pan organista z różnych stron świata śpiewy sprowadza i bardzo wiele ich ma. Przeto czujemy się w obowiązku złożyć mu serdeczne podziękowanie. To tylko szkoda, że ci śpiewacy i muzykanci są to ludzie biedni, z pracy rąk utrzymujący się, więc im bardzo trudno letnią porą zebrać się całem gronem w każdą niedzielę i święto na śpiewy i muzykę chóralną. A szkoda trudu i mozołu naszego organisty, pana Graczykowskiego, który z gorliwością ich uczy i radby, żeby wszyscy na chórze się znajdowali.
Na zakończenie naszego listu sumieniem swojem poręczamy, że to, cośmy napisali, jest rzeczywistą prawdą, - i pozdrawiamy naszych braci czytelników.
Stali przedpłatnicy Gazety Świątecznej:
Cyprjan Wichrowicz,
Edmund Fabencki,
Donat Symforski,
Otton Jordański,
Prosper Fauatyński,
Hipolit Zygmuntowicz,
Faustyn Rapacki,
Sygfryd Paprocki,
Telesfor Dowgiała
Źródło: zasoby Elektronicznej Biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego